Pędzel sam jej chodził. (…) Miała ten nadzwyczajny dar. Zawsze korzystała z niego tak, jak uważała za stosowne. Malowała, kogo chciała i to, co chciała. Jeśli w kimś nie widziała swojego modela, nie portretowała go, choćby darował jej przysłowiowy cały świat. – Lina Nawrocka
(cyt. za: Prewęcka K., Mela Muter. Gorączka życia, Frabuła Fraza, Warszawa 2021, s. 288)
Z portretów Meli Muter spoglądają na nas postaci często mocno osobliwe – żydzi o garbatych nosach, starcy, karły i biedacy, żółte cyganki czy zmęczone matki z dziećmi na rękach. Do swych płócien artystka poszukiwała typów oryginalnych, frapujących jakąś szczególną prawdą o sobie. Jako wrażliwa portrecistka prostych, zranionych przez los ludzi, nie przykładała wagi do eleganckiego świata bogaczy, z którego się wywodziła. Była „zaopatrzona w niziny bytu ludzkiego” – jak to określił Seweryn Gottlieb w swojej recenzji z wystawy („Naprzód” [organ centralny polskiej partii socyalno-demokratycznej], marzec 1908). Ze względu na stylistyczną surowość, brutalność, a czasem wręcz brzydotę ujęcia, jej sztukę postrzegano jako „męską”. Publika dziwiła się, że tak piękna, ubrana z klasą kobieta, pochodząca z dobrego domu, może malować dzieła tak odbiegające od jej delikatnej natury. Tymczasem artystka na biedę i ludzką niedolę była wyczulona od najmłodszych lat: „(…) widziała jak rodzice wspierali ubogie rodziny żydowskie, na ulicach Warszawy stykała się z nędzą na każdym niemal kroku” (Zientek S., Polki na Montparnassie, Wyd. Agora, Warszawa 2021, s. 236).
Prezentowany „Bretończyk” powstał zapewne podczas pobytu Meli między sierpniem a wrześniem 1909 roku w Concarneau. Artystka chcąc poczuć ulgę od trawiących jej serce smutków – niedawnej śmierci matki i małżeńskich kłopotów, poszukiwała odosobnienia. Zafascynowana Bretanią, lubiła wracać w tamte strony i w spokoju oddawać się tworzeniu obrazów. Praca była dla niej wolnością, oderwaniem głowy od męczących spraw codziennych, a zrośnięci od pokoleń z nadmorską krainą mieszkańcy Bretanii inspirowali ją swą prostotą i surowością życia. Na oferowanym płótnie Muter odmalowała scenę we wnętrzu. Przy prostym drewnianym stole siedzi dwóch mężczyzn. Ukazany na pierwszym planie stary Bretończyk zwraca uwagę marnym odzieniem. Ma na sobie znoszone, brudne spodnie i szaro-błękitną kurtkę, spod której wystaje niechlujnie zapięta jasna koszula. Jego głowę przykrywa charakterystyczny kapelusz. Zmęczony, rozsiadł się bezładnie na krześle, obok misy z pomidorami. Wraz z ukazanym w tle młodszym towarzyszem, są bardzo poważni. Ich twarzy nie rozświetla ani jeden promyk uśmiechu. Za to opuchnięte, błękitne oczy starca i jego ciężkie spojrzenie, stają się niezwykle przejmujące.
Obraz odznacza się charakterystyczną dla malarki fakturowością. Chropowate płaszczyzny plam barwnych i mocny rysunek, wydobywają z tła poszczególne elementy i budują całość kompozycji. Paleta artystki ograniczona do błękitnych w tonie szarości oraz ziemistych umbr i ochr, podkreśla dodatkowo surowość ujęcia. Jedynymi jasnymi akcentami rozświetlającymi płótno są białe, pasiaste koszule obu Bretończyków. Wyrażone prostymi środkami ubóstwo modeli, którego kwintesencją jest leżący na stole bochenek chleba i talerz zupy, oddają mocną emocjonalność sceny. Ten uczuciowy pierwiastek stanowi nie tyle o genialności psychologicznego portretu, ile o silnym zaangażowaniu artystki. Tworząc, Muter wkładała w dzieło swoją emocjonalność, przejmowała „siłę i myśl modela, by namalować samą siebie za jego pośrednictwem” – jak zwracał uwagę Gaston Derys (cyt. za: Prewęcka K., Mela Muter. Gorączka życia, Frabuła Fraza, Warszawa 2021, s. 121).
Prezentowane dzieło musiało być dla malarki szczególnie ważne – do końca życia nikomu go nie sprzedała. Świadczy o tym zachowany na odwrociu napis sporządzony przez Bolesława Nawrockiego, ostatniego marszanda z jakim współpracowała. Nawrocki opiekował się Muter, pomagał w sprawach codziennych i zawodowych. W 1962 roku odzyskał też sporo wspaniałych prac, jakie artystka nieopatrznie oddała na przechowanie osobie, „która nie zdawała sobie sprawy z wartości powierzonych jej przedmiotów i pozbyła się ich, składając je w magazynach na przedmieściach Paryża razem z węglem i drzewem opałowym. Obrazy te rzucone były luzem w nieładzie, ulegając w wielu przypadkach uszkodzeniom mechanicznym oraz wpływom wilgoci. Trzeba je było oczyszczać, naciągać na podramki, przygotować do fachowej restauracji” – pisał marszand (cyt. za: Zientek S., dz. cyt., s. 445). Oferowana kompozycja należy do tej grupy cudem odnalezionych dzieł. Wyróżniając się brutalną prawdą przekazu, naładowana silnym pierwiastkiem emocjonalnym, była zarezerwowana na wystawy do francuskich muzeów. Stanowiąc przykład szczytowego okresu twórczego artystki, wraz ze swoją historią, jest niezwykle ciekawym okazem kolekcjonerskim.