29.11.2022

W atelier u Boznańskiej

Miała swoje przyzwyczajenia i specyficzne techniki pracy. W twórczej pasji nie przeszkadzały jej powyginane pędzle, nieczyszczona latami, połamana paleta malarska czy tanie farby. Liczył się przede wszystkim model i jego indywidualna natura, którą z wielkim kunsztem i lekkością oddawała na szarej tekturze. Mówiła: „(…) w chwili, kiedy nie będę mogła malować, powinnam przestać żyć”.

Olga Boznańska w pracowni z portretem dentysty doktora Woszyckiego, ok. 1896-1899. fot. Wojciech Olszanka, East News.

Portret dr. Woszyckiego, ok. 1896-1899Choć miała w swoim życiu kilka pracowni – w Monachium, Krakowie czy Paryżu – i każda z tych przestrzeni była nieco inna, to łączyła je wspólna atmosfera wykreowana przez osobę artystki. Wnętrza wypełniał niebieskawy papierosowy dym, dziesiątki obrazów opierały się o ściany. Wszędzie stały jakieś sprzęty, stare barokowe meble, stoły i etażerki z mnóstwem książek i gazet, pudełek z farbami, zasuszonych kwiatów w wazonikach, porcelany czy innych bibelotów.  „(…) to nie buduarek modny ani wdzięczne mieszkanko panieńskie, ale naprawdę warsztat malarski, pokój, gdzie się pracuje dużo i sumiennie, sanktuarium wysiłków duszy twórczej” (Zbierzchowski H., Z pracowni artystów polskich w Paryżu. Boznańska i Mutermilchowa, „Tygodnik Ilustrowany”, nr 40, 1910, s. 804).

Boznańska nie należała do osób towarzyskich. Wolała spędzać czas w swoim mieszkaniu i po prostu malować. Była bardzo pracowita – gdyby tylko mogła, stałaby przy sztaludze od rana do nocy. Jako podobrazie wybierała szarą tekturę, którą gruntowała zwykłym klejem stolarskim. Bardzo rzadko malowała na płótnie, tylko na specjalne życzenie klienta. Swoje obrazy pokrywała skąpą warstwą farby, bo wtedy miała możliwość nałożyć ją drugi raz i wprowadzić ewentualne poprawki. Pozostawiała w tle niezamalowane fragmenty, wykorzystując w tych miejscach naturalny kolor tektury. Nie stosowała również werniksu. Używała farb z różnych fabryk, zazwyczaj tanich, ze spoiwem lnianym lub makowym. O pędzle nie dbała, stały zaschnięte czekając na umycie przed kolejnym seansem malarskim. Podobno ich powyginane włosie sterczało na wszystkie strony świata. „Jak można tak nędznymi pędzlami tak subtelne i drobne wykonywać dotknięcia to nie do uwierzenia, świadczy o żonglerstwie jej ręki” – pisał Marcin Samlicki, zaprzyjaźniony z Boznańską krytyk sztuki i malarz (Samlicki M., Pamiętnik [rękopis], zbiory Muzeum im. S. Fischera w Bochni, Bochnia 1944).

Malowała bardzo powoli i bardzo długo. Niektóre dzieła wykańczała dopiero w kilkudziesięciu posiedzeniach, mając modela raz lub dwa razy w tygodniu. W tym czasie płótno podsychało i –  wedle techniki laserunku – nowa warstwa farby nie mieszała się ze starą. Powolność jej pracy była dla niektórych dość odstraszająca. Jednak jeśli dobrze płacący klient życzył sobie szybkich efektów, potrafiła dostosować się i stworzyć doskonały portret nawet w tydzień. Zapraszała wówczas modela do codziennego pozowania przez kilka godzin. Dbała również o miłą atmosferę podczas pracy. „Modelowi zostawiała swobodę, iż mógł rozmawiać. Jej samej wtedy prawie się usta nie zamykały. (…) Bywało, iż weźmie farbę na pędzel, trzyma go długo w powietrzu i mówi. Zapomniała, gdzie miała nim uderzyć, wraca z powrotem na paletę, nabiera czy rozciera nową warstwę i dopiero się orientuje, gdzie ma skierować rękę” (Samlicki M., dz. cyt.). Artystka znała biegle francuski, niemiecki i angielski, także nigdy nie miała problemów z nawiązaniem konwersacji.

Jej jedynym mankamentem było malowanie z pamięci, którego wprost nie cierpiała. Jeśli dostawała zlecenie stworzenia portretu na podstawie fotografii, prosiła znajomych by pozowali jej do pewnych części twarzy czy rąk. Tylko wtedy mogła ukazać prawdę postaci i tchnąć w nią nieco ducha. „(…) pozostawałem jej jako umrzyk do czoła – to do nosa – ust – do ‘cienia na twarzy’” – wspominał Samlicki (Samlicki Marcin, dz. cyt.). Mimo panującej w jej dziełach aury mistycyzmu, była tak naprawdę realistką, skupioną na oddawaniu natury. Swoimi czarnymi oczami lustrowała portretowanego i wnikała do najgłębszych pokładów jego jestestwa. Tak też zaklęty w jej wizji wizerunek doktora Woszyckiego zawsze będzie już nieść w sobie pierwiastek jego duszy.